Na czym polega zawód dyrygenta? Co tu dużo ukrywać ? dla większości Polaków jest on dość egzotyczny. Jeśli uda nam się trafić na koncert muzyki orkiestralnej, to zobaczymy tam, zawsze i nieodmiennie, dyrygenta ubranego w smoking, który macha sobie, mniej lub bardziej spokojnie, pałeczką. Co on tam tak naprawdę robi? Ostatnio udało mi się spotkać Marcina Sompolińskiego, który dyrygentem właśnie jest. Studia dyrygenckie stały się, w jego wykonaniu, kolejnym etapem nauki po klasie skrzypiec w liceum. Pan Marcin zgodził się na wywiad, więc na pewno o dyrygowaniu powie nam co nieco.
ZAWóD DYRYGENT
Przejdźmy od razu do meritum sprawy. Co Pan właściwie robi z tą pałeczką?
To, co widzimy na koncercie jest tylko finalnym efektem pracy dyrygenta. Tak naprawdę zaczyna się ona dużo wcześniej i najprościej rzecz ujmując można by ją porównać do pracy reżysera, ponieważ operujemy pewnym zapisem muzycznym, który, jak scenariusz, jest stały i podlega różnym interpretacjom. Sposób odczytania tego zapisu jest kwestią bardzo indywidualną. Oczywiście działalność dyrygenta nie jest tak silnie swobodna, jak działalność reżysera, ponieważ muzyka wprowadza dodatkowe ograniczenia – stricte czasowe.
Reżyser przekazuje po prostu aktorom swoją wizję. Dyrygent też?
Rolą dyrygenta jest nie tyle narzucenie swojej koncepcji, bo to jest oczywiste, ale duże znaczenie ma też sposób, w jaki to robi. Ideałem pracy dyrygenta jest to, aby przekonał zespół do słuszności swoich wyborów. To jest podstawa dobrego koncertu przy kontakcie z nowym zespołem.
Jak bardzo ważny jest ten kontakt?
Problem polega na tym, że o wszystkim decyduje pierwsze 10 minut próby. Jeżeli w tym czasie uda się dyrygentowi nawiązać kontakt z zespołem to prawie na pewno koncert będzie dobry.
Czyli dyrygent to reżyser dźwięku?
Nie do końca – istotną różnicą jest to, że reżyser doprowadza aktorów do pewnego stanu, a potem jest już właściwie bezsilny. On może sobie, biedak, tylko siedzieć na widowni i biernie oglądać, a dyrygent ma tą przewagę, że muzyka dzieje się w czasie i nawet w trakcie koncertu może stale ją kształtować. Podczas koncertu dzieją się czasem rzeczy, których nie ćwiczyło się wcześniej i to jest właśnie największą tajemnicą tego zawodu.
I dlatego może czasami poczuć się jak bóg…
Bo dyrygent to bardzo niebezpieczny zawód dla własnego ego. Stając przed orkiestrą można łatwo uwierzyć, że właśnie jest się równym Bogu. Myślę, że najwięksi dyrygenci są ludźmi bardzo pokornymi. Oni z jednej strony potrafią silnie narzucić innym swoją wizję, ale z drugiej są skromni, umieją prawdziwie ocenić swoją osobę i podchodzą w pokorze do każdej partytury, którą wykonują.
Podobno gesty przy dyrygowaniu są jak charakter pisma. Każdy ma inne. Jaki jest Pana styl?
Nie wiem, jaki jest mój styl, bo nie stoję przed lustrem i nie podziwiam swoich ruchów.
Nigdy nie oglądał Pan siebie w telewizji?
Tak, czasami, ale dosyć to trudne do wytłumaczenia, bo dyrygowanie jest najbardziej umowną formą przekazu. Istnieje, co prawda, coś takiego jak technika dyrygencka i trzeba opanować pewne podstawy służące temu, aby orkiestra dokładnie wiedziała kiedy zacząć, w jakim grać tempie itp. Technika pomaga pracować szybciej ? ręce potrafią przecież powiedzieć to, czego nie potrafią powiedzieć słowa. Jednak dużo zależy tu też od tego, jaki jest zespół, z którym się gra.
Jacy są dyrygenci?
Myślę, że era dyrygentów-dyktatorów się skończyła. Jeśli się słucha archiwalnych nagrań z prób starych mistrzów, to czasem aż uszy więdną. Oni nieraz wyzywali orkiestrę od idiotów, debili, kretynów, itd. Po prostu było wtedy mnóstwo dyrygentów, którzy odnosili się wręcz pogardliwie do zespołu – stawiali się na piedestale i uważali za bogów. Dziś również spotkać można ?dyktatorów? ale przewagę stanowią ci, którzy traktują zespół po partnersku.
Jak w demokracji?
O, nie. Orkiestra nie jest ciałem demokratycznym. Demokracja spowodowałaby tu totalny chaos. Orkiestra to organizm feudalny ? zawsze jest ktoś, kto musi stać na czele. Inaczej nie zagra ona dobrze. Jeśli mamy zespół 30-sto, 50-cio, czy 80-cio osobowy, to on po prostu potrzebuje kogoś, kto by go prowadził.
Ale jak to, w naszym współczesnym świecie tak zupełnie bez demokracji?
Wyobraźmy sobie taką sytuację, że na pierwszej próbie np. zarządzamy głosowanie w jakim tempie mamy grać dany utwór. Nie udało by się nawet go rozpocząć…
Jakie trzeba mieć predyspozycje osobowościowe, żeby uprawiać ten zawód?
Dyrygent powinien mieć przede wszystkim charyzmę. Musi nosić w sobie jakiś dar i umiejętność perswazji i przekonywania. Po prostu orkiestra musi iść za nim jak w dym. Mówiąc obrazowo: to jest tak, że gdyby dyrygent stanął z orkiestrą nad przepaścią i powiedział: teraz robimy krok naprzód, to wszyscy, jak jeden mąż, ten krok zrobią. Po prostu chodzi o zaufanie. Ono jest istotnym elementem współpracy dyrygenta z orkiestrą. Bez wzajemnego zaufania nigdy nie powstanie dobra kreacja.
Jakie jest Pana, jako dyrygenta, podstawowe zadanie na koncercie?
Jako dyrygent jestem pewnego rodzaju przekaźnikiem, pomostem pomiędzy kompozytorem a publicznością. Dla mnie najważniejsza jest prawda, czyli wierność temu, co zapisał kompozytor.
Nie pozostawia Pan sobie miejsca na własne interpretacje?
Uważam, że 99% tego, czego oczekuje kompozytor, zawarte jest w nutach – trzeba to tylko właściwie odczytać. Pozostały 1% to nasza interpretacja, przy czym jest to bardzo dużo, bo zapis muzyczny jest stosunkowo mocno niedookreślony. Powinnością każdego odtwórcy, czy muzyka, jest dotrzeć do tego, co napisał kompozytor. Nic więcej nie wolno nam powiedzieć.
PAMIĘCIOWA CZĘŚĆ DYRYGENCKIEGO ŻYCIA
W czym może rąbnąć się dyrygent?
Tak w ogóle dyrygentura to zawód bardzo uprzywilejowany i z jednej strony czasami potknięcie dyrygenta nie znaczy nic, bo mogą zdarzyć mu się rzeczy, których nie zauważy nikt prócz wtajemniczonych, ale z drugiej – z winy dyrygenta może zawalić się absolutnie wszystko.
Ale ja chciałabym konkret.
Dobrze, rozmawiamy np. o operze. Jest taka sytuacja, że solista wszedł odrobinę za późno. Teraz dyrygent musi podjąć decyzję w ułamku sekundy czy powstrzymać całą orkiestrę, czy pogonić solistę. Jeżeli popełni tu błąd, źle rozpozna sytuację, to w skrajnych przypadkach dojdzie do tego, że wszystko się rozleci, a koncert może nawet zostać zerwany. Tak więc dyrygowanie jest zawodem niewątpliwie stresującym.
Ile czasu potrzebuje Pan na przygotowanie się do koncertu?
To zależy.
Od czego?
Głównie od tego czy gram dany utwór po raz pierwszy, czy…
Po raz pierwszy oczywiście. Przecież nie pójdziemy po najmniejszej linii oporu.
Hmm, ale to też zależy. Dyrygent musi przygotować się już do pierwszej próby. Powinien doskonale znać partyturę. Ja uczę się partytury na pamięć. Dopiero potem przychodzę do zespołu. Oczywiście korzystam z niej w czasie próby i w czasie koncertu, ale traktuje ją raczej jako wentyl bezpieczeństwa. Proces przygotowania partytury jest dość żmudny i czasochłonny. Przykładowo do wykonania ?Pasji wg Św. Jana? Bacha potrzebowałem pięciu lat, bo zrozumienie jej wymaga czasu. Jednak do wykonania niektórych symfonii wystarczały mi tylko dwa tygodnie.
To gorzej niż aktor, który uczy się na pamięć tekstu sztuki.
Ale to jest bardzo piękny proces, bo czytając taką partyturę, już przy odrobinie rutyny, doświadczenia i umiejętności, posiada się ten dar, że otwierając ją, od razu się ją słyszy i nie potrzebuje się instrumentu, żeby wyobrazić sobie jak ona brzmi.
Czy można powiedzieć, że uczy się Pan raz danej partytury i ona zostaje w Pana głowie na zawsze?
Nie, ale powiem Pani, że ja bardzo lubię powracać do utworów które prowadziłem już wcześniej. Najwspanialsze jest to, że wracając do danego utworu po kilku latach, często odkrywam w nim całkowicie nowe rzeczy i niejednokrotnie myślę, że to, co uważałem o nim kilka lat wcześniej, jest zupełnie bez sensu.
Podobno żaden dyrygent nie jest w stanie poprowadzić wszystkiego. Czy są tacy kompozytorzy, których Pan by się nie podjął?
Pole, którego unikam to wczesny barok, np. Monteverdi. Poza tym nie miałem jeszcze szczęścia spotkać się z muzyką impresjonistów i nie wiem, czy w ogóle bym sobie z nią poradził. Zresztą nie próbowałem do tej pory, bo trochę się tego obawiam. Może muszę do niej jeszcze dorosnąć.
Ktoś powiedział, ze dyrygenci dzielą się na kaprali i poetów. Do jakiej grupy Pan by zaliczył siebie?
Nie wiem. Myślę jednak, że trzeba łączyć te cechy w jedno. Ale rozumiem tę przenośnię i powiem, że do poety bliżej jest mi w tym sensie, że próbuję zrozumieć, o czym mówi dana muzyka. Jednak staram się też, żeby była ona wykonana zgodnie z rzemiosłem, więc chyba blisko mi również do kaprala. Hmm… ostatecznie myślę, że jestem poetyckim kapralem.
O HISTORII
Co było dla Pana impulsem do podjęcia takiej drogi życiowej, tradycje rodzinne?
Nie, ja zasadniczo nie mam tradycji rodzinnych, w których rodzice graliby na jakichś instrumentach. Do szkoły muzycznej poszedłem chyba nawet lekko bez wiedzy rodziców ? dziadkowie mnie zaprowadzili ? a tak w ogóle, to w swoim czasie chciałem zostać tancerzem. I powiem Pani, że w sumie to próżność skłoniła mnie do tego, żeby zająć się dyrygenturą, bo ja w tej szkole grałem w orkiestrze jako skrzypek i spotykałem się z różnymi dyrygentami ? dobrymi i gorszymi. Oni czasami byli bardzo słabi i po prostu irytowało mnie, że muszę z nimi współpracować, twierdziłem, że ja na pewno będę lepszy i tak poszedłem na studia.
Na koncertach grywa Pan trochę na pianinie. Na jakich jeszcze, oprócz skrzypiec, instrumentach umie Pan grać?
W wakacje grywam na organach w zaprzyjaźnionej parafii w Marianówce koło Bystrzycy Kłodzkiej. Marianówka liczy może ze 100 mieszkańców i muszę powiedzieć, że jestem ich najlepszym organistą.
Jakiego kompozytora lubi Pan najbardziej?
Widzi Pani – to jest moje ulubione pytanie. Jest tu taki wyznacznik, który dla mnie wiele znaczy. Duchowość on się nazywa…
Czyli pewnie Bach.
Tak, z pewnością, ale również inni twórcy: Gabriel Fauré, Arvo Pärt, Gyia Kanchelii, jeśli chodzi o muzykę współczesną. Ale to tylko jeden nurt. Drugi jest skrajnie inny, ale według mnie równie fascynujący, bo mamy tu emocje, czyli Piotr Czajkowski i nawet trochę Stanisław Moniuszko. Bardzo go cenię. Jednak, proszę Pani, ja mógłbym tutaj wymienić właściwie wszystkich kompozytorów, bo w każdym odnajduję coś ciekawego, interesującego i frapującego.
Z muzyki polskiej jednak wymienił Pan tylko Stanisława Moniuszkę. Fryderyk Chopin się nie zalicza, a raczej, żeby było współcześnie: Zbigniew Preisner, czy Wojciech Kilar?
Lubię muzykę polską, ale szczególnie tą nieznaną i trochę historyczną. Z reguły są to jakieś nie odkryte jeszcze zabytki barokowej czy wczesno-klasycznej muzyki. One pokazują nam po prostu to, że my zawsze byliśmy w Europie i tworzyliśmy na europejskim poziomie. Także nie mamy się tu czego wstydzić.
SPRAWIEDLIWA KOŃCóWKA
Podczas koncertu jest Pan cały czas na stojąco, a orkiestra cały czas jest na siedząco ? to dość niesprawiedliwe. Czy nóżki Pana nie bolą?
Nie, bo dyrygentura to jest zawód, który uprawia się na stojąco. Oczywiście podczas próby przysiada się czasami na stołku , ale to jest niezdrowe dla kręgosłupa.
Właśnie, ponoć dyrygenci często mają problemy z kręgosłupem. Pan również?
Cóż, miałem kiedyś, ale tylko raz. Zresztą dyrygenci faktycznie miewają problemy z kręgosłupem, ale to chyba właśnie dlatego, że przy dyrygowaniu siadają. Stanie jest znacznie zdrowszą pozycją.
Mówił Pan, że na próbach przysiaduje. Teraz mówi coś odwrotnego. Jak więc jest naprawdę?
Tak naprawdę pozycja dyrygenta nie jest najistotniejsza. Najważniejsza jest skuteczność. Jeśli okazało by się, że najskuteczniej dyryguje się stojąc na głowie, to bym na niej stanął…