Juliusz Machulski mówi, że komedia, to jedna z najtrudniejszych form teatralnych i filmowych, bo dopiero wtedy robi się śmiesznie, kiedy aktor jest wciąż serio. Ale jak rozśmieszyć widzów i przy ogólnym rechocie wkoło nie umrzeć ze śmiechu?
Śmiech jest przecież zaraźliwy. Podpytałam o to najbardziej zainteresowanych, czyli aktorów, z przyczepionego do mnie Teatru Nowego, który jakoś tak wcale odczepić się nie chce. Ale ja nie protestuję.
Aleksander Machalica:
Jeśli grasz jakąś śmieszną postać, wcale się nie śmiejesz, bo to jest bardzo autentyczne. Dopiero widz widzi, że jesteś np. kretynem traktującym się tak serio, że wzbudza to tylko jego śmiech. Podobnie jest w życiu – często, nawet jeśli ktoś jest śmieszny, rzadko sam takim się widzi. Natomiast, jeśli aktor grając komedię, zdystansuje się do tego, co wyprawia na scenie, to może się czasami śmiać, ale pod warunkiem, że w duchu. Lecz tutaj też trzeba uważać, żeby nie dać się porwać widowni i jej śmiechowi, bo ten jest naprawdę energetyzujący. Nie wolno ponieść się tej energii, grać pod publikę i starać się zrobić wszystko, żeby tylko się ona jeszcze bardziej śmiała. Przekracza się wtedy pewną granicę dobrego smaku. Ja sam kiedyś to zrobiłem i było mi z tym bardzo źle. Nie polecam. Poza tym grając komedię trzeba być zdyscyplinowanym, aby nie zmieniła się ona w zwykłą szmirę. Czy łatwiej zagrać komedię czy tragedię? Dla mnie to bez znaczenia. Sprawia mi to jednakową trudność. Bowiem zawsze trzeba wykreować od nowa jakąś postać, a już sama ta praca wcale łatwa nie jest. Jeśli chodzi o szkoły, to myślę, że można się tam nauczyć rozśmieszać publiczność, ale tylko jeśli trafi się na dobrych profesorów, świetnych aktorów komediowych. Natomiast granice komedii powstają w teatrze w czasie jej przygotowywania. Można je poszerzać, albo zawężać, ostatecznie jednak ustala się je na próbach generalnych. To są takie niezawisłe granice i pojawiają się do nich nowe pytania: czy aktorzy potem respektują te granice, do jakiego stopnia to robią i czy chcą je przekroczyć, bo np. na próbach dane sytuacje wyglądały śmiesznie, a w kontakcie z publicznością jest inaczej. Wtedy aktorzy zaczynają szukać środków, aby uatrakcyjnić swoje przedstawienie. Tutaj myślę, że najistotniejsze jest to, co ustaliło się na próbach i ewentualnie rzeczy, które rozpoznało się po dwóch, czy trzech spektaklach z publicznością. Myślę bowiem, że gdzieś tam można te niezawisłe granice przesunąć, ale nigdy przekroczyć, bo śmiech widowni musi być taki, jak pisał kiedyś Gombrowicz, czyli z góry, a nie z dołu. W pewnym stopniu określa nam to hierarchię, bo śmiech z dołu jest tylko prostackim i chamskim rechotem.
Do tematu podeszłam profesjonalnie i już przed rozmową z pierwszym aktorem, Aleksandrem Machalicą, a było ich w sumie dziewięciu, zrobiłam sobie listę nurtujących mnie pytań i zagadnień. Częstowałam potem nimi każdego z moich rozmówców, a oni rozmawiając ze mną po pierwsze dość często się powtarzali, jako osoby wykonujące ten sam zawód, których życie zawodowe jest mniej lub bardziej podobne. Jednak po drugie czasami mówili rzeczy bardzo zaskakujące, żeby nie powiedzieć chwilami aż przerażające. Dla porządku wymienię główne stawiane im pytania: Dlaczego aktor się nie śmieje, kiedy gra komedię? Czy łatwiej gra się komedię czy tragedię? Czy w akademiach teatralnych uczą rozśmieszać? Jakie są granice dla aktorów komediowych? Co daje aktorowi śmiech widowni? Jak reagują aktorzy, jeśli ten śmiech przychodzi w niewłaściwym momencie?
Mariusz Puchalski:
Od razu na wstępie spytam tak: z czego ja mam się śmiać, z własnej pracy? Tym bardziej, jeśli gram któryś już raz tę samą śmieszną historię? Ja ją znam od podszewki już przed pierwszym spektaklem, bo przecież nad daną sztuką pracuje się dwa albo trzy miesiące i poznaje się ją doskonale jeszcze przed premierą. Na dodatek w komedii, jak i w każdym innym spektaklu, moje zadanie aktorskie polega na oddziaływaniu na widownię, w tym akurat wypadku na doprowadzeniu jej do śmiechu, a nie na śmianiu się samemu. Poza tym my aktorzy uprawiamy taki zawód, że np. po południu umiera bliska nam osoba, a my wieczorem gramy komedię dla ludzi, którzy mają się śmiać. My się więc nie śmiejemy, jesteśmy aktorami, nie widzami, nie oglądamy spektaklu ze sceny. To nasze aktorskie, sceniczne życie nie jest równoległe do tego rzeczywistego. Ono trwa tylko od 19.00 do 21.00. W tym czasie ja osobiście zupełnie się nie bawię. Na scenie śmieszy mnie, zresztą nie tylko mnie, bo innych kolegów też, sytuacja, w której zdarzy się coś nieprzewidzianego i nienormalnego, kiedy jesteśmy zmuszeni do naprawienia czegoś na scenie, bo np. ktoś zapomniał tekstu. To się nazywa gotowanie się na scenie. Poza tym myślę, że trudniejsze jest granie komedii, a do samego rozśmieszania trzeba mieć predyspozycje. Mają je zawodowi satyrycy, tacy prawdziwi rozśmieszacze, jak np. Szymon Majewski albo Zenon Laskowik. W ogóle w teatrze dramatycznym nie ma raczej takiej presji, żeby rozśmieszać publiczność. Po prostu co jakiś czas grywa się komedie. Jeśli chodzi o ograniczenia aktorów komediowych, to czasami balansuje się na granicy dobrego smaku.
Edyta Łukaszewska:
Kiedy pracujemy nad komedią, to na próbach wcale nie jest wesoło. Śmiejemy się tylko na początku, kiedy czytamy. Komedie są trudne do zrobienia i przy pracy nad nią nimi nie jest zabawnie, bo to naprawdę ciężka praca. Sztukę trzeba rozłożyć na części pierwsze, żeby śmieszyła, bo nigdy do końca się nie wie, czy jest śmieszna, czy nie. Próby, również te generalne, zazwyczaj ogląda tylko reżyser, a on się nie śmieje, bo jeśli kiedyś to robił, to już się wyśmiał. Zasada jest taka, że ostatecznie wiadomo gdzie publiczność będzie się śmiać wtedy dopiero, kiedy przyjdzie ona na spektakl. W komedii zawsze jedynie zakładamy, że dana scena będzie śmieszna. O tym, czy tak będzie, czy nie decyduje publiczność. Choć i od tego są wyjątki. Poza tym na próbach czasami się śmiejemy, jeśli dana sztuka nas bawi, ale na spektaklach nie, bo to nieprofesjonalne. Nie zawsze jednak tak się udaje. Czasami gotujemy się na scenie i bywa wtedy bardzo wesoło, ale to dopiero na setnym przedstawieniu danej sztuki i bardzo się tego wstydzimy. Spektakl jest żywą materią, która może zaskakiwać. Nie zastanawiam się w ogóle nad tym czy łatwiej gra się komedię czy tragedię. Ja ich nie rozgraniczam. Zawsze jest trudno, gdy się wychodzi na scenę, bo trzeba na nowo wciągnąć widza w daną historię. Uważam, że trudność jest dokładnie taka sama, choć mamy tu innego rodzaju cel działania, bo w komedii trzeba rozśmieszać, a w tragedii wzruszać. Niezależnie od tego, kiedy wychodzisz na scenę, zawsze musisz zachować taki balans między rozluźnieniem a kontrolą. Przecież nigdy nie jest się samemu na scenie, są przede wszystkim partnerzy, a poza tym całość oglądają ludzie. Nie można więc rozluźnić się kompletnie. Dlatego to jest takie rozluźnienie kontrolowane, bo kiedy gra się komedię to z jednej strony należy zapomnieć o publiczności, a z drugiej trzeba grać właśnie z nią. Najlepiej, żeby była to komedia aktualna i zrozumiała, ale aktualność musi być również w aktorze. Bowiem jeśli temat jest nieaktualny, to widza może porwać aktor, jeśli wierzy w to, co gra i jest do tego przekonany. To dodaje aktualności przedstawieniu, a poza tym ten słyszany wtedy śmiech widowni daje dużo radości. Często patrzę sobie przez szczeliny dekoracji na widownię, jak ludzie się śmieją. To pomaga, szczególnie wtedy, gdy mam zły dzień. Rozśmieszać ludzi uczyć się można tylko z ludźmi, w zderzeniu z widownią i przez praktykę. Granice aktora komediowego? To przede wszystkim granice kiczu, ale strasznie trudno to zdefiniować. W ogóle trudne jest zdefiniowane samego kiczu. Można np. puścić oko do publiczności, żeby ona wiedziała, że ty wiesz, że ona tam jest i to właśnie jest kicz. Jednak niektórym się wybacza, szczególnie gdy na scenie są bardzo uroczy i ich urok działa na publiczność. Znam takich aktorów …
Tadeusz Drzewiecki:
Zawodowstwo powoduje, że się nie śmieję i jeszcze to, że jestem aktorem, a aktor nie może sam śmiać się z tego, co robi na scenie. Poza tym my przygotowujemy daną komedię przed premierą bardzo długi okres czasu, więc ja zdążę się wyśmiać na temat, który gram i staje się on dla mnie nie śmieszny. Oczywiście zdarza się też gotowanie na scenie, ale i na to są na to różne metody. Starsi aktorzy mówią, że w takich sytuacjach trzeba ścisnąć pośladki. Jednak kiedy ja pomyślę sobie o ich ściskaniu, to od razu chce mi się śmiać. Dlatego mam inny sposób i zagryzam aż do bólu od wewnątrz policzki. Ten ból jest dla mnie silniejszy od chęci śmiechu. Natomiast, jeżeli widzowie śmieją się w trakcie komedii, znaczy to, że po pierwsze się ona podoba, a po drugie, że to, co robimy na scenie, robimy dobrze. Nieraz, jeśli tego śmiechu nie ma, to aktorzy są rozczarowani. Myślą, że może coś źle zagrali, albo publiczność czegoś nie zrozumiała. Powtórzę bowiem za Gogolem: aby w teatrze spektakl się udał, publiczność też musi mieć talent. Sądzę, że łatwiej się gra komedię, ale to w sumie trudno powiedzieć. Komedia wymaga pewnego specyficznego podejścia do roli. To jest po prostu inna forma teatru niż tragedia. Tam żeby rola była prawdziwa trzeba sięgnąć bardzo głęboko do siebie samego i odpowiedzieć sobie, jak ja bym się zachował w danej sytuacji. W komedii nie ma tej głębi, ona jest lżejsza i bardziej zewnętrzna. Jednak pomimo tej swojej pozornej powierzchowności jest bardzo trudna. Łatwiej bowiem jest zrobić dobrą tragedię i dlatego granie komedii, dawanie przez to ludziom radości sprawia mi wielką przyjemność. Szkoła nie uczy rozśmieszania jako takiego. Szkoła uczy podstaw aktorstwa, a to znaczy uczymy się tam na czym aktorstwo polega i jak pracuje się na scenie. Rozśmieszania uczy doświadczenie. Co jeśli widownia śmieje się nie tam gdzie trzeba? Każdego wieczoru jest inna publiczność, a ona zawsze reaguje inaczej. My, aktorzy, często schodząc ze sceny mówimy np. ?dzisiaj jest fajna widownia?, bo uczestniczy w spektaklu, ale nieraz zdarza się, że wychodzimy na scenę i uderzamy w jakąś taką szklaną szybę. Wtedy my gramy sobie, a widzowie siedzą sobie. Granicą komedii jest dobry smak, bo oczywiście można spuścić spodnie i pokazać tyłek, a ludzie też będą się śmiać. Lecz jest to już przekroczenie tej granicy, chociaż ja byłbym w stanie to zrobić, ale tylko gdyby było tak napisane w tekście. Dlaczego? Nie wstydzę się swojego ciała, tak jak w tragedii nie wstydzę się swojego wnętrza, ponieważ uważam, że aktor jest w niej prawdziwy, bo buduje postać właśnie poprzez swoje wnętrze.
Maria Rybarczyk:
Dlaczego się nie śmieję? Jeśli gra się komedię, zresztą nie ważne co się gra, może to też być groteska, wtedy ważne jest, żeby żyć życiem swojej postaci. Przez trzy miesiące prób starasz się zrozumieć o co tej twojej postaci chodzi, więc w czasie spektaklu z publicznością skupiasz się nie na tym, co dzieje się poza sceną, tylko na tym, co dzieje się na scenie, a nawet na tym, co dzieje się w tobie. Starasz się być wiarygodna, a wiarygodna postać nie śmieje się z siebie i w związku z tym jesteś skupiona na własnych myślach i odczuciach. Kłopot w pracy nad rolą dla mnie sprowadza się do tego, że w życiu najpierw jest myśl albo emocje, potem ruch, a na końcu słowo. W teatrze jest odwrotnie: dostajesz tekst i zaczynasz od słowa. Musisz wszystko przepracować, odwinąć, cofnąć i zastanowić się, jakie są myśli i emocje tej postaci, żeby zostały wypowiedziane dane słowa. Poza tym, jeśli uda mi się dokopać w danej postaci do tego, o co w niej chodzi, to czy widownia będzie się w danej chwili tylko uśmiechała czy będzie ryczała ze śmiechu, jest nieważne. Liczy się, że dotarł do niej mój przekaz. Zatem jak ja mam się z tego śmiać? I jeszcze jedno – jeśli ty w czasie komedii śmiejesz się na scenie oznacza to, że twój zawód poszedł na chwilę odpocząć. Co się tyczy śmiechu widowni, to kiedy go słyszysz jest fantastycznie, a ty czujesz, że twoje intencje są odczytywane. Dla mnie, jeżeli gramy komedię, nie ma w ogóle czegoś takiego, że widzowie śmieją się nie tam gdzie trzeba. Każdy człowiek ma inne poczucie humoru. Nie ma dwóch takich samych ludzi, tak jak nie ma dwóch takich samych liści. To w człowieku jest najfantastyczniejsze. I jeśli ludzie przychodzą do teatru, to niech się bawią gdzie i jak tylko chcą, a sam aktor może w pewnym sensie bawić się tym, co robi na scenie i mieć z tego pewną taką przyjemność. Powiedziałabym, że to zdrowe. Jeśli grasz z przyjemnością i jeszcze dają ci pieniądze, to jest to najpiękniejsza rzecz na świecie. Czy w szkole uczą rozśmieszać? Jedne szkoły tak, inne nie. Jeśli ma się dobrych profesorów, aktorów komediowych, to można się nauczyć, jednak tylko pod warunkiem, że jest się dobrym uczniem.
Radek Elis:
Nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się śmiać ?od publiczności?, czyli zarazić się od niej śmiechem. Ale zdarzyło mi się wiele razy gotować na scenie. ?Zagotowany? aktor może w ostateczności uciec w kulisy, a w ekstremalnych wypadkach, kiedy nie jest w stanie tego zrobić… cóż ? inspicjent spuszcza kurtynę. Mnie jednak aż takie ?gotowanie? nigdy się nie zdarzało. Co mi daje śmiech publiczności, a co czuję w obliczu jego braku? Śmiech pojawia się np. w farsie i jest wyznacznikiem tego czy spektakl dobrze idzie, to taki swoisty papierek lakmusowy. On pcha aktora do przodu. Jednak jest to również dość niebezpieczne, bo kiedy chce się jeszcze bardziej zwiększyć reakcje publiczności, można ?zatuptać?, czyli zniweczyć ten dobry śmiech. Brak śmiechu w farsie to dla mnie, i nie tylko dla mnie, pogrzeb pogrzebów teatralnych. Myślę też, że nie ma znaczenia, czy ja jako aktor bawię się grając daną komedię czy nie, bo przecież w rzeczywistości mogę być śmiertelnie poważnym człowiekiem, który nie ma w ogóle poczucia humoru, i wywouje straszliwy wręcz śmiech na widowni. W farsie czy komedii liczy się odbiór publiczności. W szkole teatralnej nikt mnie nigdy nie uczył rozśmieszania publiczności. Poza tym nie ma tam czegoś takiego jak zajęcia z rozśmieszania. W szkole teatralnej i później w teatrze pracuje się nad różnymi materiałami: zarówno nad komedią, jak i farsą czy wreszcie tragedią. To z czasem sprawia, że aktor sam nabiera umiejętności wywoływania śmiechu. Oczywiście wszystko zależy od repertuaru z którym się pracuje. Zdarza się też, że publiczność nie śmieje się tam, gdzie my chcemy, żeby się śmiała, ale dzieje się tak, w większości przypadków, tylko na początku życia spektaklu, kiedy nie wiemy jeszcze do końca jak widzowie będą reagować. Ponadto, i to chciałbym podkreślić, jeśli publiczność śmieje się w niespodziewanych dla aktorów momentach, znaczy to, że spektakl jest żywy, bo nie został zagrany tak jak zawsze. Tu muszę wspomnieć o Tadeuszu Łomnickim, patronie Teatru Nowego. On zawsze walczył z rutyną i zbyt łatwym śmiechem publiczności, i jeśli tylko słyszał jakiś ?szmer? na sali, to następnego wieczoru starał się zagrać daną scenę inaczej.
Małgorzata Łodej-Stachowiak:
Ja w czasie spektaklu się śmieję. Chociaż bardziej jest to uśmiech niż zrywanie boków ze śmiechu. Oczywiście, staram się przy tym nie przekraczać ram spektaklu. Czyli tego, na co umówili się aktorzy i reżyser podczas jego prób przed premierą. Jest to tzw. język spektaklu, na który składają się wszystkie składniki teatru: literatura, scenografia, muzyka, rytm, gra aktorów. Poza tym uśmiecham się, bo cieszę się reakcjami publiczności. Śmieję się też do kolegów, którzy improwizują i obdarowują publiczność i partnerów na scenie iskrami talentu. Również kiedy do gry wtrąca się siła wyższa i coś się nagle zacina, ktoś z kimś się zderza, komuś zdarza się zabawne przejęzyczenie itp. To tak jakby ktoś chciał nam przypomnieć, że nie wszystko w teatrze da się przewidzieć, nie wszystkie emocje i reakcje można zaplanować. Natomiast nie śmieję się wcale w czasie spektaklu z czegoś, co zdarza się codziennie , tak samo, jednakowo, bez zmian. Ale ta niezmienność jest koniecznością bo każdy spektakl musi mieć swoją nienaruszalną strukturę, poza którą profesjonalni aktorzy nie wychodzą. Dla nas te ramy są nudne jak stare dowcipy, za które podobno Kain zabił Abla, bo przecież znamy puentę. Na szczęście publiczność zazwyczaj jej nie zna – więc się śmieje. Co mi daje śmiech widowni? Jestem widzom wdzięczna, że w ogóle do teatru przychodzą, że kupują bilet, poświęcają swój czas i chcą patrzeć na naszą grę, jeżeli więc w czasie komedii się śmieją i oddają nam w ten sposób swoje emocje i uczucia daje mi to poczucie sensu mojego bycia na scenie. Wielu aktorów mówi, że komedię gra się trudniej niż tragedię. Na pewno gra się ją w szybszym tempie, z mniejszą ilością pauz, precyzyjnie trzymając się rytmu, bardzo uważnie współpracując z kolegami, a to wymaga dużej dyscypliny i aktorskiej kondycji – czyli ogólnie sprawnego warsztatu aktorskiego. Ale nagrodą za wysiłek jest natychmiastowa, spontaniczna i głośna odpowiedź publiczności. Reakcje widowni podczas oglądania tragedii są znacznie subtelniejsze i chociaż dają ogromną satysfakcję – są zupełnie innej natury i już tak nie energetyzują. Ja osobiście staram się bawić graniem komedii, tzn. inspirować siebie i partnerów do improwizacji. Niestety jest to niełatwe, bo będąc w ryzach pewnej formy musimy spróbować uwolnić nasze spontaniczne poczucie humoru. Ale jak się uda jest cudownie! Myślę, że rozśmieszania można i powinno się uczyć (na marginesie – to bardzo przydatna umiejętność nie tylko dla aktorów), ale trzeba też mieć do tego predyspozycje. Ja w szkole niestety nie natrafiłam na mistrza w tej dziedzinie, ale są miejsca gdzie można się nauczyć np. klaunady, wygłaszania satyrycznych monologów, opowiadania żartów i innych form rozśmieszania. Można też obserwować tych, którzy robią to najlepiej i uczyć się od nich. Ale tego – jak nawiązuje się kontakt z publicznością, już nie każdy może się nauczyć. W praktyce jest tak, że staram się słuchać publiczność. Czasem zaskakuje mnie i innych partnerów nieoczekiwanymi reakcjami, śmiejąc się tam gdzie chce, a nie tam gdzie „powinna”. Ale ja myślę, że może się śmiać, gdzie jej się żywnie podoba. Śmiech publiczności trzeba „pielęgnować”. Proszę zwrócić uwagę, że kiedy widzowie żywiołowo i długo się śmieją, aktorzy zazwyczaj nie przekrzykują ich, nie padają następne kwestie, akcja spektaklu zatrzymuje się i dopiero kiedy śmiech słabnie aktorzy zaczynają dalej grać. Właśnie tak współtworzymy spektakl.
Mirosław Kropielnicki:
Dlaczego nie śmieję się w czasie komedii, którą gram? Prywatnie to ja mogę się z tego śmiać. Ja mogę się aż zarykiwać, jeśli mnie to śmieszy, szczególnie na próbach czytanych. Nawet głupio by było, gdybym się wtedy nie śmiał. Jednak nie na scenie, nie wolno mi, bo to nieprofesjonalne. Można też powiedzieć, że nie śmieję się, bo widownia nie śmieje się ze mnie, tylko z postaci, którą gram, z różnych jej dziwnych tekstów, z sytuacji, w które jest uwikłana. Ludzie potrzebują zabawy, szczególnie w dzisiejszych czasach. Potrzebują dobrej komedii, chcą się pośmiać, rozluźnić, oderwać od trudu życia codziennego. Po to przychodzą do teatru, a nie tylko po to, by przeżywać coś strasznego i uzyskać w ten sposób catharsis. Jeżeli więc jest jakaś komedia, świetny tekst, dobrze podany i zagrany, inteligentnie i dowcipnie skrojony, to ludzie się śmieją, bo chcą się śmiać i to jest najwspanialsze. Śmiech poza tym, jeśli zdarzyłby mi się na scenie, byłby dla mnie, jako aktora, dyskwalifikujący. Dlatego czasami jestem na granicy, kiedy mnie coś śmieszy tak samo jak publiczność, ale wtedy balansuję sobie szczęśliwie na linie i się powstrzymuję. Gdyby tak nie było, nie umiałbym swoich roli komediowych grać tak jak gram, a jestem przecież postrzegany jako aktor komediowy i można powiedzieć, że granie komedii mam jakby wpisane w kod genetyczny. Chyba też dlatego trudniej jest mi grać tragedię. Jednak granie w komedii to wcale nie łatwizna, bo ona jest głęboko prawdziwa. Dziś trudno oszukać i rozśmieszyć ludzi. Żeby było łatwiej, można więc gdzieś tam wewnątrz trochę pobawić się samemu, aby uzyskać pewną taką lekkość, ale to też jest bardzo ryzykowne. Można jednak zawsze miło i bezpiecznie pobawić się swoją pracą, ale tylko w tym sensie, żeby czerpać z niej przyjemność. Śmiech widowni daje mi siłę i poczucie dobrze wykonanej pracy. Ale tutaj też trzeba uważać, bo aktor powinien wywoływać śmiech tam gdzie chce i przez to w pewnym sensie kierować widownią. Komedię zawsze trzeba grać z widownią, zresztą każdy spektakl powinno się tak grać, bo bez widowni teatr nie istnieje. My, aktorzy, musimy słyszeć, że te wszystkie nasze żarty sytuacyjne i słowne są właściwie odbierane i ludzie się śmieją. Każde przedstawienie jest grane w jakiejś takiej relacji, pomimo tego, że my wszyscy zawsze umawiamy się, że się nie widzimy. To jest taki metafizyczny kontakt aktora z widownią. Co prawda są też takie spektakle, w których puszcza się oko do widowni i wtedy jest pewne takie dziwne sprzężenie zwrotne. Ja, aktor, słyszę, że ludzie się śmieją, czekam aż się wyśmieją i potem gram dalej. Jeśli chodzi o szkolę teatralną i naukę rozśmieszania, to jeżeli profesorzy są dobrymi aktorami komediowymi, a ja takich właśnie miałem, można od nich nauczyć się rzemiosła, a potem poprzez doświadczenie i praktykę spróbować bawić widownię. Natomiast, jeśli nie śmieje się ona tam gdzie powinna, coś na pewno jest źle grane i trzeba zastanowić się nad zmianą zawodu. Dla mnie granicą aktora komediowego jest moja wyobraźnia oraz moje poczucie taktu, gustu i humoru. Poruszam się w ramach tego, co uważam za coś, co ma klasę i jest w dobrym guście. Nie należy jednak schlebiać widowni i robić wszystko, aby jej się przypodobać. Trzeba ją przekonywać do własnego poczucia humoru.
Michał Grudziński:
W graniu komedii liczy się praktyka i własne doświadczenie, przy czym zawsze można naśladować wielkie osobowości aktorskie. Dzięki temu uczymy się świadomego aktorstwa, czyli takiego, w którym ja, aktor, decyduję, w którym momencie widzowie mają się śmiać, a w którym nie. I oni rzeczywiście to robią – nie zaśmiewają się gdzieś indziej. Jeśli śmieją się w innych miejscach, trzeba wówczas spektakl naprawić i wszystko przemyśleć na nowo. Co prawda takie aktorstwo, świadome, można nazwać manipulacją, ale zawsze jest to manipulacja dla ludzi. Zresztą jej stopień jest naprawdę niewielki.