Puchała i jego orkiestra

Leonardo da Vinci, jeden z największych malarzy wszech czasów, był też bardzo wszechstronnie utalentowaną osobą. Oprócz obrazów tworzył rzeźby i projekty architektoniczne. Pisywał, był filozofem i rozwijał ludzką wiedzę o anatomii. Jako inżynier zajmował się budownictwem lądowym i hydrodynamiką. Jest przez to rasowym przykładem człowieka-orkiestry. My nie żyjemy w Renesansie, jednak ludzi podobnych Leonardowi też mamy i też szukać możemy.

Co tam będziemy sobie żałować? Trzeba w końcu czerpać z życia pełnymi garściami. Zwłaszcza, jeśli takie spotkanie człowieka-orkiestry możliwe jest również tu, w Poznaniu. Gdzie? Przy ulicy Dąbrowskiego od lat działa Teatr Nowy, jedna z poznańskich kuźni ludzi-orkiestr. Aktorem jest tam Mariusz Puchalski i to jego orkiestrę będziemy podziwiać w rozmowie z nim.

Przyjaciele i współpracownicy mówią do niego Puchała. Sam Mariusz Puchalski odbiera to bardzo pozytywnie, jako określenie pieszczotliwe. Ma bowiem dwa powody do radości. Po pierwsze: ludzie nie mówią do niego używając wyłącznie nazwiska, jak np. do Kondrata (Marka). Po drugie: zalicza się do grona tych – notabene dobrych – aktorów, dla których wymyślono przezwiska, czyli np. Holuba (Gustaw Holoubek), albo Łoma (Tadeusz Łomnicki, chociaż pieszczotliwość tej nazwy stawiam pod znakiem zapytania… (raczej trudno pieścić się z metalowym drągiem).

Wróćmy jednak do tematu głównego. Ile jest instrumentów w puchalskiej orkiestrze? Aktualnie pięć, bo to encyklopedyczny przykład kwintetu. Wszystkie one wynikają w zasadzie z tego samego, z bycia artystą i chęci poświęcenia się sztuce, czyli ?najwspanialszej drogi, jaką człowiek może podjąć?.

Instrument I: Teatr

Koniec lat 60. w Polsce to fascynacja teatrem. Czy to też miało wpływ na wybór pańskiej drogi zawodowej?

– Nie. Ja przez muzyczną podstawówkę miałem dar do bycia na scenie. W liceum bawiliśmy się z kolegami w różne próby teatralne i amatorskie. Kiedyś zobaczył mnie na scenie przyjaciel rodziców – aktor Janusz Obidowicz i tak się zaczęło. Powiedział, że ten niedoszły polonista ma koniecznie iść do szkoły aktorskiej. I po dwóch tygodniach egzaminów zostałem przyjęty do łódzkiej filmówki (1975 – Państwowa Wyższa Szkoła Filmowa, Telewizyjna i Teatralna w Łodzi ? przyp. N.M.) jako jedyny, albo jeden z dwóch kandydatów spoza Warszawy i Łodzi.

Pana ulubiona rola?

– Ja nie mam marzeń na temat ról. Skończyły mi się, bo kiedyś, jak byłem młodym człowiekiem, świeżo po łódzkiej filmówce, to marzyłem o tym, żeby zagrać chłopca z deszczu w dramacie Szaniawskiego. Przez pierwsze lata pracy w teatrze myślałem o tym, że tego chłopca z deszczu kiedyś w końcu zagram, a potem zrobiłem się starszy pan i już po prostu być nim nie mogę.

W takim razie ta najważniejsza

– Takich ról najważniejszych czy wymarzonych to raczej nie mam i trudno mi znaleźć. W sumie zagrałem ponad 200 dużych, znaczących postaci w historii dramatu europejskiego, amerykańskiego i polskiego. I ja się raczej nie przywiązuję do danej roli.

Kiedyś powiedział Pan, że chciałby być kochany tak jak kolega z teatru, Michał Grudziński. Co wobec tego czuł Pan, kiedy na festiwalu w Edynburgu, gdzie pojechaliście z ?Faustem?, ludzie z przejeżdżającego kabrioletu krzyczeli ?Thanks Faust?, zwłaszcza że przedstawienie grane było po polsku?

– Po prostu taki jest los aktora. Poprzez utożsamienie się z jakąś postacią dobrego człowieka jest on akceptowany przez publiczność i zaczyna być bardziej lubiany niż np. za granie szatana. Mimo, że znacznie trudniej jest zagrać dobrego człowieka. Fakt, ja nieraz czuję się kochany przez publiczność, ale nie zawsze.

W wywiadzie powiedział Pan kiedyś, że został w Poznaniu dlatego, że tu znalazł swoją aptekę i lekarza. Liczy się dla Pana przede wszystkim zdrowie?

– Nie, oczywiście, że nie. Ale kiedy ja przyjechałem tutaj, to były czasy strasznej biedy w Polsce. Tak było w każdej właściwie dziedzinie, więc ponieważ powoli zdobyłem sobie przychylność różnych ludzi w mieście, takich jak aptekarze czy lekarze, zaprzyjaźniłem się też z wieloma z nich, z niektórymi do dzisiaj jesteśmy przyjaciółmi, i ponieważ łatwiej było mi tu żyć, postanowiłem zostać. Poza tym nie chciałem już ruszać się z Poznania, bo dorastały moje córki.

Instrument II: Reżyseria

Czy lepiej reżyserować przedstawienia, w których się samemu gra?

– Myślę, że nie umiałbym. Ja bym się chyba nie podjął reżyserii sztuki, w której bym grał. Nie byłem w stanie, bo musiałbym mieć chyba trzecie oko, kogoś, kto by kontrolował to, co ja robię na scenie. Reżyserując spektakl nie miałbym oglądu całości, siedząc w środku sytuacji nie wiedziałbym co się dzieje. Bo zadaniem reżysera jest wszystko zbierać, oglądać, a nie być w środku.

Wyreżyserował Pan sztukę pt. ?Kwartet?. Aleksander Machalica zastąpił w niej Włodzimierza Kłopockiego. Czy kłopotem dla reżysera jest wprowadzanie do sztuki nowego aktora?

– To jest pewien kłopot, ponieważ reżyser ustalając obsadę wybiera aktorów, których od razy sobie wyobraża. Wszystko, cała praca adaptacyjna dotycząca tekstu, tego jak sztuka ma wyglądać w przyszłości jest związana z konkretną obsadą. I kiedy nagle jesteśmy zmuszeni zastąpić jakąś ważną postać w spektaklu, to nie jest łatwe przyzwyczajenie się do innego temperamentu, innego rodzaju człowieka, jego ekspresji. Z Olkiem Machalicą, którego aktorstwo i pracę bardzo lubię, od razu było dobrze i jestem bardzo zadowolony z tego, co robi na scenie.

Podobno przygotowuje Pan teraz nową premierę

– Rozpoczęliśmy właśnie próby do prapremiery w Polsce nieżyjącego już izraelskiego dramaturga, który w Izraelu uważany jest za miejscowego wieszcza teatralnego – takiego polskiego Wyspiańskiego – Hanocha Levina. Roboczo spektakl nazywa się ?Dotknij mego serca? i gra w nim 11 aktorów.

A o czym opowiada?

– Jest to rzecz o niespełnionej miłości i o tym jak ludzie mijają się w osiągnięciu ideału miłości. Premiera pod koniec kwietnia, prawdopodobnie 23.

Czy reżyserowanie prowadzi do lepszego grania?

– Nie. Dla mnie reżyserowanie spektaklu to po prostu nowe doświadczenie, które nie ma wiele wspólnego z aktorstwem. To jest praca wyobraźni nad stworzeniem warunków do grania innym kolegom. Ja się nie czuję aktorem, kiedy reżyseruję. Nie zastanawiam się nad tym jak ja daną postać bym zagrał. To nie daje mi jakiegoś wyjątkowego, lepszego zawodowego samopoczucia. Jednak jest dla mnie wyjątkowym przeżyciem, bo panuję nad emocjami innych kolegów, co rzadko się zdarza, kiedy jestem aktorem po tej drugiej stronie.

Instrument III: Pisanie tekstów

Pisywał Pan głównie teksty kabaretowe. Dlaczego?

– Przez pięć lat pisywałem programy kabaretowe i było mi z tym bardzo dobrze. Wówczas sprawiało mi to przyjemność. Teraz jednak jest mi to zupełnie obce.

W Pana aktorstwie spotykają się wzniosły liryzm i melancholia z dystansem i zadumą. Pana monologi to egzystencjalno-metafizyczne spowiedzi. Ile w tym kabaretu?

– Pisałem kabaret, bo uważałem, że przez formę satyryczną mogę powiedzieć więcej prawdy o rzeczywistości i o sobie, niż ubierając to w poważne słowa, które we mnie siedzą. W satyrycznym tekście łatwiej jest dotrzeć do słuchaczy i łatwiej też jest się ukryć.

Premierowy program pańskiego kabaretu RAZ ma tytuł: „Blondyni, bruneci, ja wszystkich was faceci…” a podtytuł: „Wielki atlas mężczyzn” i wyśmiewa wszystkie chyba typy mężczyzn. Wobec tego ile w tym autoironii i którym typem jest Pan?

– Typu, którym jestem w moim kabarecie akurat nie ma, bo to moja słodka tajemnica.

Dlaczego nigdy nie napisał Pan dramatu?

– Myślę, że kiedy będę już bardzo starym człowiekiem, z dużym doświadczeniem, to może wtedy spróbuję napisać dramat.

Co Pan pisze aktualnie?

– Teraz jestem felietonistą w reaktywowanym od 15 stycznia w mocno zmienionej formie, tygodniku ?Poznaniak?. Poproszono mnie o współpracę i co tydzień zamieszczam tam felieton, ale nie o teatrze. Ja w tych tekstach nie recenzuję, ani nie zajmuję się działalnością kolegów z innych teatrów. To są moje przemyślenia na temat życia.

Instrument IV: Telewizja

Skończył Pan łódzką filmówkę. Dlaczego więc wybrał Pan teatr, a od telewizji trzyma się z daleka?

– Ja zawsze trzymałem się z dala od telewizji, bo po prostu mi się ona nie podobała. Skończyłem filmówkę, a studiowałem z takimi ludźmi jak Juliusz Machulski, Filip Bajon, czy Radosław Piwowarski. I na początku mojej kariery scenicznej, kiedy byłem we Wrocławiu, proponowali mi, żebym przyjechał do filmu, ale ja byłem zajęty w teatrze. Byłem wtedy młody, grałem po 40 spektakli w miesiącu i po prostu czasu nie miałem na filmy.

Trudno mi uwierzyć, że to tylko brak czasu

– Ja lubię swego rodzaju systematyczność i pewien rozwój postaci, lubię zaczynać budować rolę od zera do końca. W filmie często nagrywa się ostatnie sceny na początku, a potem okazuje się, że moja wspaniała kreacja filmowa nic nie znaczy, bo reżyser akurat wybiera zbliżenie pryszcza na moim nosie wtedy, kiedy ja coś ważnego mówię albo myślę. W kinie, które za czasów mojej młodości było w Polsce, aktor nigdy nie miał wpływu na ostateczny kształt filmu.

W filmie daną scenę można powtarzać dziesiątki razy. Co wobec tego myśli Pan o filmowej grze aktora dla widza?

– Ja lubię, kiedy gram, mieć kontakt z żywym człowiekiem. Lubię ludzi na widowni, lubię czuć ich oddechy. Coś takiego znajduję tylko w teatrze, bo w filmie jest to martwe. I kiedyś, kiedy pomyślałem sobie, ż może spróbowałbym pracy w filmie, to już mi nikt tego nie proponował, bo przyzwyczaili się, że zawsze odmawiam.

Ale w roku 2009 powstał film Roberta Glińskiego pt. ?Świnki?, który miał być w pewnym sensie kontynuacją jego ?Cześć Tereska?. Pan gra tam rolę sprzedawcy. Dlaczego tym razem Pan nie odmówił?

– Znamy się z Robertem Glińskim z pracy nad spektaklem ?Królowa piękności z Leenane?. Lubiłem współpracę z nim. Zresztą ta sztuka cieszy się dużym powodzeniem, bo gramy ją od lat, a ludzie wciąż przychodzą. Dlatego zgodziłem się na te ?Świnki?.

Grał Pan marszałka Sapiehę w filmie o Hugonie Kołłątaju pt. ?Wielki statysta?. Jak grało się w filmie historycznym?

– To był rodzaj fabularyzowanego dokumentu dotyczący uchwalenia Konstytucji 3 Maja, a właściwie lekcja historii. Nie miał żadnej fabuły i był tylko opatrzony komentarzem historyków. Ja grałem tam tylko rolę statysty do wizualizacji historii. Byłem więc w pewnym sensie pomocą dydaktyczną. W takich filmach mogę grywać.

Instrument V: Muzyka

W wałbrzyskiej szkole muzycznej uchodził Pan za cudowne dziecko, małego Chopina. Jednak zrezygnował Pan z kariery muzycznej i pewnego dnia uciekł z lekcji muzyki po rynnie. Dlaczego?

– Z nadmiaru obowiązków i sławy dla małego chłopca. Było to przytłaczające, bo mając 9, czy 10 lat grałem już w filharmonii w Warszawie z wałbrzyską orkiestrą symfoniczną. Zmuszano mnie do 9 godzin ćwiczeń dziennie, a ja byłem już po prostu zmęczony i chciałem robić to, co inni chłopcy w moim wieku.

A jak zareagowali na to rodzice?

– Wiedzieli, że mam taką naturę, znali mnie od oseska, więc szybko się z tym pogodzili. Zawsze byłem dość trudnym dzieckiem i oni rozumiejąc, albo i nie, akceptowali moje decyzje… Musieli, bo byłem nieobliczalny.

Da Vinci uważał, że człowiek ma prawie nieograniczone możliwości, jednakże nie jest w stanie niczego osiągnąć bez większego wysiłku. Jak daje Pan sobie radę z tym wysiłkiem teraz? Bo raczej po rynnie nie będzie Pan już uciekał.

– Nie, uciekać nie będę. Teraz mam większe możliwości wyboru. Kiedyś robiłem wszystko, żeby wszystkiego posmakować. Obecnie trochę się uspokajam pod tym względem. Robię to, co mnie naprawdę interesuje, a nie wszystko co mogę z rozpędu czy z powodu potężnej energii młodzieńczej.

Instrument VI: W kwintecie?

Jeszcze do niedawna uprawiał Pan kabaret. Dlaczego Pan to rzucił?

– Bo chciałem spróbować innej formy. Ja wciąż szukam nowych wrażeń. Przez 5 lat był to kabaret, a ja pisałem teksty. Ale był to tylko rozdział w moim życiu, który po prostu się skończył.

Twierdzi Pan, że ?każda genialna kreacja ma w sobie coś z błazna?. A jak to wygląda w prawdziwym życiu?

– W prawdziwym życiu to wygląda tak, że o 22.00, o 22.30, albo 21.50 kończę spektakl i zapominam, że jestem aktorem. Muszę to robić, bo inaczej bym oszalał.

Jak to było z książką pt. ?W kabarecie? prof. Izoldy Kiec w domowej biblioteczce?

– Była, i jest, to książka o twórcach kabaretu, a moja żona sprawiła mi taką przyjemność, że z okazji premiery mojego kabaretu wręczyła mi ją, a wcześniej dołączyła do niej wydrukowany na dokładnie takim samym papierze i napisany dokładnie taką samą czcionką dodatkowy rozdział poświęcony mnie. I na tym polegała niespodzianka. Bardzo miła.

Który instrument ze swojej orkiestry ceni Pan najbardziej?

– Teatr oczywiście. Jest to najwspanialsza droga, jaką człowiek może podjąć. Dzięki pobytowi w teatrze udało mi się uniknąć wielu trudnych sytuacji w życiu. Ja naprawdę lubię grać i coraz bardziej to kocham, ale jednocześnie coraz bardziej kocham też prywatność.

x

Zobasz także

15. MFF WATCH DOCS

Od 20 do 25 października we Wrocławiu odbywać się będzie się 6. American Film Festival. ...